Nowiny Jeleniogórskie nr.36, 7-13.09.2004 r. "Czarodzieje i lekarze.", Sławomir Sadowski

2012-07-01 19:03
Rozmowa z Klaudią Szewcową, jasnowidzką, joginką, bio-energoterapeutką, działającą od ponad 10 lat w Jeleniej Górze.

- Jak odróżnić bioenergoterapeutę od cwaniaka i naciągacza?
- To trudne. Bo hochsztaplerzy dobrze się kamuflują. Najprościej stwierdzić, że coś jest nie tak, jeśli taki ktoś każe do siebie często chodzić, dużo się płaci, a nie ma efektów. Choć też bywa tak, że ktoś ma rzeczywiście zdolność leczenia, ale akurat tej osoby nie może uzdrowić. Ale wtedy po jednym, dwóch spotkaniach, sam bioenergoterapeuta wie już, że nie może pacjentowi pomóc i powinien to powiedzieć.


- Kiedy pani zorientowała się, że posiada możliwości leczenia ludzi?
- To długa historia. Zaczęto się od jogi. Po długim intensywnym ćwiczeniu (medytacji, korekta Szewcowa K.) zapadłam w pierwszy trans. W czasie drugiego (pierwszego, korekta Szewcowa K.) transu natomiast dowiedziałam się, że mogę leczyć. Trzeba podkreślić, że leczenie to skutek uboczny osiągnięcia pewnego stanu świadomości i możliwości.


- Wspomniała pani, że bioenergoterapeuta nie może leczyć każdego. Czy w pani wypadku też tak jest i od czego to zależy?
-Tak. Mogę leczyć każdą chorobę, ale nie każdego pacjenta. Od czego to zależy, nie wiem. Kiedyś myślałam, że od morale pacjenta. Ale to nie
tak. Przekonałam się o tym, gdy zmarło ciężko chore pięcioletnie dziecko, któremu starałam się pomóc. One przecież nie było złe.


- Co się dzieje, do czego dochodzi w czasie seansu u pani?
- Jeśli obserwować to z zewnątrz, to nic nadzwyczajnego. Ja przekazuję mu coś, choć to nie jest nawet energia. Na początku oglądam jego stan organizmu, ja po prostu widzę narządy. Mam taki zmysł, każdy go zresztą ma, ale jedni nie wiedzą, nie rozwijają go albo mają słabszy,  tak jak niektórzy mają słabszy węch, wzrok czy słuch. Zadaję sobie pytanie, jakie człowiek ma choroby i otrzymuję odpowiedż. Bywa tak, że widzę zmiany, których nie wykrywa sprzęt diagnostyczny, i gdy po wizycie u mnie pacjent idzie na badania do szpitala, moja diagnoza może się nie potwierdzić. Potwierdza się potem, za kilka miesięcy albo lat.


- To diagnoza, a jak wygląda leczenie?
- A leczenie polega znowu na tym myśleniu, że ja chcę go uzdrowić, widzę zdrowe narządy...


- Stosuje też pani kremy, kubki, chusteczki...
- Tak, programuję...


- Zaklina pani.
- To nie jest zaklinanie. To chodzi o przekazanie właściwości naszych myśli: ja chcę, żeby ten krem w momencie potrzeby pacjenta zadziałał, tak jak chcę. Najczęściej programuję kremy jako lek przeciwbólowy, który działa w miejscu, gdzie się nim posmaruje.


- Mówi się, że bioenergoterapia oparta jest w dużej mierze o autosugestię, o ślepą wiarę w moc osoby czy przedmiotu Czy trzeba pani wierzyć, aby mogła pani pomóc?
- Nie. Nie ma w tym żadnej sugestii. Gdyby tak było, nie mogłabym pomóc dziecku, które do mnie przywiozą jeszcze w pieluchach. Na nie wpływać tak nie można. Podobnie jest z pacjentami, którzy stracili przytomność, byli w agonii.


- Jaka jest pani skuteczność?
- To skomplikowane. Statystyki nie prowadzę. Gdyby to był jeden, dwóch pacjentów dziennie, może byłoby to możliwe, ale jest ich bardzo dużo. Poza tym, nie każdy zgadza się na dokumentowanie jego przypadku.


- Jakie są granice pani możliwości? Czy jest np. jakiś graniczny stopień zaawansowania, na przykład nowotworu, gdzie pani jest już bezradna i czy czuje to pani?
- Przeważnie to odczuwam. Ale w takich przypadkach rodzina często prosi mnie nie tylko o próbę leczenia, ale przede wszystkim o ulżenie w cierpieniu. Zdarzało się, że łagodziłam ból i jeszcze przedłużałam życie.


- W medycynie tradycyjnej wszyscy to podkreślają - profilaktyka jest podstawą zdrowia. Jak pani radzi żyć, żeby nie chorować?
- Wegetarianizm, 1,5 litra wody dziennie minimum. Bez alkoholu, praca nad sobą, wysiłek fizyczny. Żeby być zdrowym, trzeba ciężko pracować. Ja to osiągam przez jogę.


- Dla pani leczenie ludzi jest także biznesem. Pieniądze bioenergo-terapeutów budzą spore emocje...
- Tak, z tego utrzymuję siebie i rodzinę. To oczywiste, że ludzie za leczenie muszą płacić. To jest dla nich jak manna z nieba. A chorują często przez własne lenistwo, złe nawyki, których nie chcą zmienić, nawet po ciężko przebytych chorobach. Korzystają z pomocy, a potem wracają do wszystkiego, co ich do choroby doprowadziło. Dlaczego mieliby za to nie płacić?